niedziela, 17 lutego 2008

Skansen po emiracku



Do Zayed Heritage Village dojechaliśmy, gdy już zmierzchało. Myśleliśmy, że już nikt się nami nie zainteresuje, więc tak się tylko przespacerowaliśmy po w sumie niedużym obiekcie. Na górze jednak złapał nas właściciel i zagadał. Zawołał swojego syna a ten oprowadził nas i wszystko co chcieliśmy wyjaśnił.

To było coś, o czym marzyliśmy: spotkać rasowego Araba i zobaczyć choć troszkę, jak wygląda życie w ZEA od środka. Normalnie, „lokalsi” są wprawdzie widoczni, ale niedostępni. Od brudnej roboty są Pakistańczycy, Hindusi i inni, a władcy tego kraju tylko wymagają i płacą.



Zostaliśmy zaproszeni na następny dzień, bo miały się odbyć tańce. To był konkurs międzyszkolny.





Pan Zayed poruszał się jakąś nową toyotą typu SUV, obwoził mnie w niej po okolicy i pokazywał: tu szkoła dla chłopców, a tam - dla dziewczynek, na moje spostrzeżenie, że ciągle zapominam o tym podziale - „yeah, yeah, these two worlds can never come together, you know”, tu zrobiłem wodospad, a tam jest dom moich rodziców, gdzie się urodziłem. Rzeczywiście czułem, że jesteśmy w typowym arabskim otoczeniu, na arabskich włościach. Gościu miał o czym opowiadać - były oficer armii, 4 żony, 22 dzieci...

Brak komentarzy: