wtorek, 30 października 2007

2 dni w Gandży to za dużo

Nazwa tego 2. co do wielkości miasta Azerbejdżanu przypomina Polakom i znawcom języków obcych (tu: jamajskiego) pewną zieloną roślinę stosowaną po wysuszeniu głównie do celów odurzających. Gdy połączy się ją z popularnym w całym kraju xaş'em, to może się okazać...



Na pewno trzeba być przynajmniej po grzybkach, żeby dostrzec w tym mieście coś super-wartościowego. Meczet, dom z butelek i to z grubsza wszystko, co warto tam zobaczyć. 2 kościółki ormiańskie (czy też albańskie?) przerobione na instytucje kulturalne w stylu teatru lalek czy orkiestry kameralnej nie przedstawiają jakiejś szczególnej wartości poznawczej.



Pojechaliśmy więc w góry, bo przyroda zazwyczaj wygrywa z wytworami ludzkich rąk. Daşkəsən - na przykład - jest górniczą osadą. Droga jest świeżo wyremontowana, Co jakiś czas zadaszona lub chroniona siatką jak dla linoskoczków, bo nad nią przechodzą linie kolejki z nieruchomo dyndającymi wagonikami gdzieniegdzie pełnymi jeszcze kamieni. Miasteczko to bowiem słynie z wydobycia rudy żelaza.



Większe wrażenie zrobił położony wyżej Xoş Bulaq z małym nędznym w sumie jeziorkiem, ale już z ładnymi panoramami górskimi. Budują się tam bogaci Gandżyńcy oraz mały Hajdar, wnuk byłego prezydenta, syn obecnego (jakby kto nie wiedział).



Następnego dnia w towarzystwie znajomych studentów udaliśmy się do Xanlaru, gdzie - wcale nie powoli - pryska czar starej niemieckiej gminy. Wszystko zostało przemalowane na szaro, ulice, które kiedyś nazywano Strasse teraz są już zwyczajnie küçə poza jednym Hummelem. Oj, jacy byli zawiedzeni nasi młodzi przewodnicy, którzy ledwie rok temu byli tu, napisali artykuł do „Yol” i wciąż pielęgnowali ciepłe wspomnienia! Teraz została już tylko asyryjska knajpa, gdzie podają wyśmienite jadło.



Do bakijskiej depresji wróciliśmy po północy z lekkim dołem :( a było to ponad 2 tygodnie temu.

1 komentarz:

Dodi pisze...

powialo dekadencja...